jFontSize
A- A A+

Stanisław Kędzierski

Stanisław Kędzierski: Jak wyglądały pierwsze lata istnienia szkoły? – wspomnienia.

Fragmenty opowieści Mieczysław Słobódzki – prawdziwa historia zamieszczonej na stronie internetowej świdnickiego MDK.

W przytoczonym tekście dokonano skrótów oraz niewielkich korekt językowych.

(...) Filarem, na którym opierał się dyrektor „ogólniaka dla dorosłych” podczas kierowania tą placówką oświatową, była jego małżonka – pani Irena. Ta niezwykle pracowita kobieta prowadziła sekretariat szkoły i zajmowała się wszystkimi sprawami personalnymi zatrudnianych tu ludzi. Najwięcej pracy miała podczas przyjmowania do szkoły wciąż nowych uczniów. Zajmowała się także księgowością i była odpowiedzialna za całą masę różnych czynności administracyjnych, bez wykonywania których każda właściwie instytucja nie może sprawnie funkcjonować. Zdarzało się dość często, że pan dyrektor musiał po prostu „zniknąć” na jakiś czas z budynku szkolnego, gdzie trwała intensywna praca (...).

Już w grudniu 1946 roku dyrektor Zygmunt Żytkowski, osiągnąwszy mocne wsparcie we władzach magistrackich i oświatowych (miał wszędzie swoich zwolenników), uzyskał decyzję, która nakazywała dyrektorowi M. Słobódzkiemu (począwszy od dnia 1 stycznia 1947 roku) opuszczenie budynku szkolnego przy ulicy Równej. A więc stało się. „Człowiek legenda” – „ojciec założyciel” dwóch pierwszych średnich szkół w Świdnicy – został poniżony, został wyrugowany ze swojej siedziby, którą osobiście przysposabiał do potrzeb tych placówek oświatowych.

„Wieczorówka” musiała się teraz przenieść do budynku zajmowanego przez Szkołę Podstawową nr3, znajdującego się obok wieży ciśnień. Ten nowy lokal kompletnie się do tego nie nadawał. Wszystkie bowiem izby lekcyjne były wyposażone w zwykłe, małe ławki szkolne przeznaczone dla dzieci. Oprócz tego nie było tu takiego zaplecza jak w obszernym gmachu przy ul. Równej. Nie istniały tu takie pomieszczenia jak aula, gabinety dla dyrektorów, pokoje nauczycielskie, przyzwoitsze sanitariaty  itp. I ten stan rzeczy bardzo przygnębiał dyrektora Słobódzkiego (...). [Ustna] część mojej matury odbywała się już w tym „nowym” budynku, gdzie na czas egzaminów ustnych „wieczorówka” otrzymała dość skromne pomieszczenie.

Egzamin odbywał się na takich samych zasadach jak przed wojną. Abiturient zdawał przed całym „kompletem komisji”– za jednym „zamachem” –  kilka przedmiotów. A więc na początku język polski i matematykę, a następnie historię, fizykę i chemię. „Delikwent”, który zjawiał się przed obliczem wysokiej komisji, był „maglowany” przez co najmniej trzy godziny. W ciągu jednego dnia komisja przepytywała trzech, a najwyżej czterech słuchaczy.

Już więc podczas trwania tego egzaminu maturalnego dyrektor Słobódzki mógł się przekonać, w jakich warunkach będzie musiała pracować jego szkoła. Bo właśnie kiedy w godzinach przedpołudniowych odbywało się owo „pełne namaszczenia” przesłuchiwanie abiturientów, we wszystkich innych klasach trwały zajęcia z dziećmi z podstawówki. Po każdej więc godzinie lekcyjnej dzieciarnia, na dźwięk dzwonka, wybiegała na przerwę. I wtedy korytarze całego budynku wypełniały się wrzaskiem, tupotem, rechotem i wprost nie do zniesienia potwornym hałasem. Pan przewodniczący „wysokiej komisji”– pełen desperacji – przykładał ręce do uszu i szeptał: Boże, Boże...kiedy się to skończy?

A kiedy matura dobiegła  końca i kiedy pani Irena – żona pana dyrektora – wypisała wszystkim świadectwa – nie było w tej szkole odpowiedniego pomieszczenia, w którym można by było urządzić uroczyste ich rozdanie i pożegnanie przez absolwentów swoich profesorów i egzaminatorów (...).